20.01.2009
Za długo w jednym miejscu to nie dla nas. Zwijamy obóz i wyruszamy dalej. Z naszej plaży na półwyspie Railway zabiera nas jak zwykle łódź long tail boat, ale tym razem odpływamy tylko na pełne morze, gdzie przypływa duży prom i przesiadamy się. Nie ma miejsca, tylu turystów i wszyscy jadą w to same miejsce na słynną wyspę Phi Phi. Po ponad godzinie dopływamy do Phi Phi Don. Górzysta wyspa składa się z dwóch części połączonym wąskim pasem piasku, gdzie odbywa się całe życie wyspy. Niesamowite, że to właśnie tutaj w 2004 roku przeszło tsunami nic nie pozostawiając a teraz wszystko jest na swoim miejscu jakby nic się nie stało. Ilość turystów, agencji turystycznych i naganiaczy nas przytłacza. Od początku chcemy udać się na Phi Phi Leh, gdzie znajduje się park narodowy, brak infrastruktury i mało turystów a my moglibyśmy się rozbić namiot. Jednakże jak się okazuje nocleg na wyspie jest tylko możliwy wykupując wycieczkę w jednej z agencji, która ma prawo do organizowania nocnych wyjazdów na wyspę. Cena jest za wysoka za nas. No cóż szukamy innego wyjścia. Nocleg na plażach Ao Ton Sai oraz Ao Loh Dalum w namiocie nie wchodzi w rachubę. Decydujemy się na wynajęcie bungalowu na wzgórzu za 700 B. Najtańsze jakie były dostępne w sezonie. Cenę wynagradza nam widok z balkonu. Zrzucamy plecaki i wyruszamy na najwyższy punkt wyspy gdzie jest punkt widokowy. Musimy wyjść po wielu schodach ale warto. Na samej górze wyspę widzimy w całej okazałości. Przesmyk łączący dwie części wyspy jest jak na "dłoni". Podziwiamy kolory wody dwóch zatok, oddaloną Phi Phi Leh i wyobrażamy sobie jak to było jak nadeszła fala. Chcemy zobaczy również drugą stronę wyspy, gdzie możliwe że się jutro rozbijemy. Dojście tam nie należy do najłatwiejszych zwłaszcza nie w japonkach. Wąska trasa z kamieniami i korzeniami prowadzi po zboczy góry. Myślimy o zawróceniu, ale z nadzieją idziemy dalej, że to już nie daleko. Po około godzinie dochodzimy do plaży Hat Ranti. Cicha i spokojna plaża nas zauroczyła. Kilku turystów, trzy restauracje i parę bungalowów. Decydujemy się jutro wrócić na biwak. A tymczasem paru minutowa kąpiel dla ochłody i wracamy dalej na drugą stronę wyspy. Uff było ciężko. Jesteśmy zadowoleni bo wieczorem na reszcie możemy wyjść na miasto nie martwiąc się o nasze bagaże. Idziemy na pyszną kolacją oczywiście z głównym składnikiem ryżem. Oglądamy poszczególne puby, restauracje, agencje, szkoły nurkowania etc. Dochodzimy również na plaże Ao loh Dalum, gdzie jest mnóstwo dyskotek i barów. W ogóle cała wyspa to wielka dyskoteka. Muzyka nie milknie do godzin rannych. Zostajemy w jednym z barów, gdzie na plaży odbywają się najlepsze pokazy z ogniem w roli głównej. Kilku Tajów wywija kijami i kulami, które zamoczone w nafcie pal się. Wykonują przy tym różne akrobacie i wyginają ciało co tworzy fantastyczne ogniste wzory. Pokaz jest bardzo efektowny. Pijemy piwka i czekamy na dalsze występy. W pewnym momencie tym razem publiczność może wziąźć udział w zabawie. Kopanie piłką w dziurę w desce to jedno z zadań. Łukaszowi jako pierwszemu się udaje więc już dostajemy kubeł wódki z redbullem. Impreza się rozkręca. Tym razem Tajowie przynoszą podpaloną linę i publiczność znów może przyłączyć się do zabawy. Łukasz jak zwykle pierwszy do tych zabaw. Skacze i skacze na tej palącej się skakance. Niestety próbując uciec skakanka zatrzymuje się na jego szyi. Bluzka zaczyna się palić więc szybko wskakuje w piasek i zaczyna się gaszenie. Wygląda to bardzo niebezpiecznie. Niestety twarz i ciało przypaliło się trochę. Miejscowi szybko reagują i dają nam ich lek na złagodzenie oparzeń. Smarowanie aloesem z bambusa podobno im tu bardzo pomaga. Niestety dla nas impreza się już dzisiejszego dnia skończyła. Ważne, że oprócz tego wypadku reszta była świetna. Wracają do bunalowu nadal słyszymy muzykę, która nie cichnie do samego rana.
21.01.2009
Kolejne pakowanie i o 10 rano zostawiamy plecaki w agencji, z której wykupiliśmy wycieczkę na okoliczne wyspy, w sumie pięć przystanków (530 B). Pierwszy przystanek mamy w okolicy plaży Long Beach na Phi Phi Don, gdzie mamy nurkować z maskami i rurkami. Rafa jest bogata i dużo można zobaczyć. Pływamy pomiędzy ławicami różnokolorowych rybek. Chyba nie które nas gryzą. Hehe. Kolejny punkt to Bamboo Island, wyspa należąca do Parku Narodowego. Dopłynięcie tam sprawia sternikowe spory problemy, gdyż właśnie teraz morze jest wzburzone więc łódka tylko podskakuje a my jesteśmy cali morzy od obijających się o kadłub fal. Wyspa otoczona jest laguną ze szmaragdową wodą a plaża to nie do opisania. Piasek delikatny i mięciutki jak mąka tortowa. Wskakuje do wody i dołączam się do pary Anglików, którzy karmią rybki chlebem. Tym razem to całe chmary są wokół mnie. Małe, duże, jedno i wielokolorowe, we wzorku lub bez. Pełna różnorodność. Jesteśmy zachwyceni. Tu jest jak w raju. Na kolejnej wyspie (Monkey Island), którą odwiedzamy możemy pooglądać małpy, które są przyjaźnie nastawione do ludzi, więc nie musimy się obawiać ugryzień. Wszystkie wariują, skaczą lub bardzo ładnie pozują do zdjęć. Ostatnim punktem jest dopłynięcie do Phi Phi Leh. Opływamy wyspę dookoła. Niesamowite jak pionowe ściany wyspy aż wystrzelają wysoko w niebo. Oglądamy Viking cave niestety tylko z daleko bo trwają roboty w środu. Dopływamy do zatoki Phi Leh Bay, gdzie po raz kolejny nurkujemy. Woda jest już zimna, ale rafę warto zobaczyć. Oczywiście dodatkowo jest to nasze ostatnie spotkanie z rybkami dzisiejszego dnia. Dodatkowo Anglicy dostarczają nam nowych przeżyć. Wspinają się na 30 metrową skałę. Chwila zawahania i już pierwszy z hukiem skacze do wody. Wygląda to bardzo niebezpiecznie ale na szczęście nic się nie stało. Na zachód słońca płyniemy na słoną zatokę Maya Bay, gdzie Leonardo Di Capro prężnie wyginał ciało podczas film "Niebiańska Plaża" (The Beach). Niestety teraz liczba turystów jest ogromna i trudno poczuć ten klimat z filmu choć widoki są fantastyczne. Mała zatoka z plażą otoczona jest dżunglą wysłaną bialutkim piaskiem. Płynąc do Phi Phi Don widzimy jak wielka pomarańczowa kula słońca schodzi do wody a kilkanaście innych łódek wraca z nami do przystani.
Dopływamy już o zmroku. Zgłodniali wyruszamy na kolacje. Niestety żadna z łodzi nie zawiezie nas na Ranti Beach więc spokojnie idziemy jeść bo i tak czeka nas przejście nocą. Znajdujemy małą restauracyjkę Papya, która jest niesamowita. Ilość serwowanego dania na jedną osobą przewyższa wszystkie możliwości organizmu. Po jednym posiłku ledwo się trzymamy na nogach. Wreszcie bierzemy plecaki i wyruszamy. Po dojściu do połowy trasy na punkt widokowy miejscowi odradzają nam dalszą drogę. Twierdzą, że w lesie są węże i jest to niebezpiecznie. Odstrasza nas to zwłaszcza, że rzeczywiście nie wiemy co czyha w lesie. Postanawiamy rozłożyć namioty w restauracji na podłodze. Wolnych pokoi nie ma. Oczywiście nie ma nic za darmo i płacimy 200 B za namiot. Pomyśleć, że za tyle to mamy pokój w Bangkoku. Ale cóż zrobić w końcu to wyspy.