Dzisiaj mamy ostatni dzien w Jaisalmerze. Mam wielki plan aby wreszcie wyskoczyc na male zakupy. Stragany I sklepiki w miescie otwierane sa dosc pozno bo ok 11. Rano jest za zimno. Jestesmy na pustyni w nocy temperatury spadaja znacznie.
Po otwarciu sprzedawcy poswiecaja sklep pare razy I zostawiaja dary dla swoich bozkow. Dla nas jest to najlepszy czas gdyz hindusi wyznaja zasade ze pierwszy klient musi wyjsc ze sklepu z choc jedna zakupiona rzecza a jezeli sie nie kupi moze to spodowac brak sprzedazy przez caly dzien. My dzieki temu mozemy dosc mocno sie targowac. Dzien wczesniej jak chcialam kupic jeden z szali to ponizej 400 rs sprzedawca nie chcial zejsc a z samego rana za ten sam juz cena 250 Rs.
Po zakupach decydujemy si jeszcze poszwedac po forcie a ja wchodze do swiatyn dzinijski Jain Temple (100 Rs za os). Lukasz zostaje bo woli pochodzi po miescie. Swiatynie sa piekne ale coz powiedziec najpiekniejsza byla w Ranakpurze. Wszystkie sa bogato rzezbione. Kazda kolumna I sciana to posazki wykupte w piaskowcu. Tlum przybiera na sile zwlaszcza ze mozna je zwiedzac od 11 – 12. Niektorzy z cgustami na ustach wchodza do wewnetrznych kaplic I poruszaja sie zgodnie ze wskazowkami zegara smaruja posazki maslem klarowanym.
Tylko wspomne o samych wyznawcach dzinizmu. Ci naprawde gleboko wierzacy sa scislymi wegetarianami. Okazuja szacunek dla kazdej istoty zycia. Uwazaja ze nawet owady I rosliny maja dusze (stad te chusteczki- nie chca nic przez przypadek polknac ).
Popoludni idziemy jeszcze odwiedzic Patwon Ki Haveli. Jest to najpiekniejszy dom mieszkalny w Jaisalmerze. Fasada jest pieknie rzezbiona. Balkoniki I okiennice wygladaja jakby byly pokryte koronka. Mozna wejsc do srodka za 120 Rs ale my sie nie decydujemy. Juz mamy troche przesyt budynkow. Za to udajemy sie w miasto przeciskajac sie coraz mniejszymi uliczkami. Czasem musimy zawrocic bo krowa ani rusz sie przesunie.
Wieczorem jest wigilia. Nie powiem barszczu z uszkami I karpia bardzo nam brakuje. Za to serwujmy sobie pierozki momo, smazony ryz I makaron z warzywami. Restauracje juz sprawdzilismy dzien wczesniej, a kucharz tybetancyk swietnie gotuje.
Przywieziona z polski 200 ml wodeczka wreszcie sie doczekala wypicia. Nawet wlasciciel restauracji sie zalapal.
Niestety nie mozemy dlugo swietowac, czeka nas nocny autobus do Gangaranga (albo cos podobnego, nie da sie tego zapamietac).