Po 2 dniowym lenistwie, braku porannego budzika ochoczo zrywamy sie na nogi i pedzimy na porannego tuktuka, ktory zabiera nas na stacje autobusowa. Naszym zamiarem jest sie dostac do Jodhpuru, ale po drodze chcemy zachaczyc o swiatynie w Ranakpurze. Kupujemy wiec bilet na lokalny autobus, bo tylko on zatrzymuje sie kolo swiatyni. Autobusy tkzw. turystyczne pedza prosto do Jodhpuru omijajac te dzinijska swiatynie! Nasz autobus, chociaz nalezaloby uzyc innego rzeczownika dla tego pojazdu, wyrusza hmmm.... wytacza sie ze stacji o 7.45. Specjalnie cyknalem pare fotek wewnatrz bo jeszcze takim cudem nie jechalismy nigdy. Wehikul ten pochodzi z ubieglego wieku, z drugiej polowy zapewne, silnik diesel, skrzynia manualna, kierowca swiadomy- co dziwi! Pasazerowi nadzwyczaj spokojni- nieswiadomi? Wnetrze jakby sie huragan Katrina przetoczyl, allbo lepiej jakby nasza kuchnie 2 tygodnie nie sprzatac- niewyobrazalne! Jeszcze przed wyjazdem Agata jeszcze przed wytoczeniem pojazdu pogonila mnie po lokalna gazete (2,5 r), nie zeby poczytac ale zeby na niej usiasc! Gazeta nader wygodna, lekko jedynie przywierala do naszych posladkow, lecz niestety z czasem wchodzila w dziwna interakcje z naszymi siedzeniami! Opuszcze ten watek!Sama jazda ciekawa, woz rozwija maks. 60 km/h, drogi jedynie miejscami dziurawe, okna sie nie domykaja- zreszta rownie dobrze mogloby ich nie byc bo woz jest podziurawiony przez uplywajacy czas jak szwajcarski ser! I tak nam zlatuje szalencze 3 godziny, z ktorych ostatnie kilkadziesiat minut pedzimy po kretych wysokogorskich waskich na 4 metry asfaltowych drozkach! Wyskakujemy przed sama swiatynia z jeszcze buchajacego spalinami wozu i kierujemy sie z tobolami do restauracji. W lokalu porozkladane na kilkunastu rzedach stolow sa juz blaszane naczynia ze sztuccami. Jedynie wystarczy uiscic oplate 25 rupi i zasiasc na jednym z miejsc! Kelnerzy w restauracji to tutejsi wolontariusze, kazdy ma swoj gar za ktory jest odpowiedzialny. I tak chodza na zmiane pomiedzy stolami i dorzucaja na te blaszane naczynia czy to ryz czy ciape ciapate czy zapiekane buleczki ala dossa. Chociaz nie wiem ile by czlowiek tego zjadl to wychowany na korzonkach i swierzym polskim powietrzu rasowy tur nazrec sie tym nie nazre! Podziekowalismy i dalej z napompowanymi ciapatami zolodkami kierujemy sie ku bramie swiatyni. Bilet wstepu nie obowiazuje jedynie ioplata za aparat 50r. Zwiedzanie miejsca odbywa sie pomiedzy godzina 12 a 5 popoludniu. Wczesniej mozna sie po szwedac w okolicy swiatyni! Sama swiatynia przepiekna, co dziwi bo bez pienieznego wstepu! Utwierdza nas to w przekonaniu ze wiekszoc najpiekniejszych rzeczy ktore nam sie przytrafiaja w zyciu jest grati- ot mysl!Nastepny woz do Jodhpuru ma sie pojawic ok. godz 1.30. Nie daj Boze przyjedzie wczesniej, przyspieszy z gorki albo wiatr poniesie, takie mysli skracaja nasze zwiedzanie i juz o 1 oczekujemy chmury pylu i dzwieku przypominajacego turkot starego dobrego ursusa! Nadjezdza, wehikul bez drzwi, szerszy niz poprzedni- starszy model, na szczescie sa jeszcze siedzace miejsca! Podroz rownie ciekawa jak do Ranakpuru jedynie z ta roznica ze juz nie pedzimy po gorskich szlakach a po asfaltowej szybkiej.Co chwile nasz kierowca wyprzedza z zawrotna predkoscia inne jeszcze starsze od jego wozu wehikuly-sa to glownie transportowe kolosy.I tak po nastepnych 4 godzinach docieramy do Jothpuru. Robi sie ciemno, piekny fort kroluje nad miastem a wszystko co zyje kreci sie wokolo niego. Tuktuk zabiera nas do wczesniej juz znalezionego hotelu. Szybka kapiel i wedrujemy na kolacje do restauracji zanjdujacej sie bardzo blisko samego fortu. Piekny z niej widok!Cdn.